103. Bailey Elizabeth - Tajemnice Opactwa Steepwood 10 - W kręgu pozorów, harlekinum, Harlequin Romans ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Elizabeth Bailey

W KRĘGU POZORÓWROZDZIAŁ PIERWSZY

Lipiec 1812 roku

Było tak, jak się spodziewał. Fakt ten nie oznaczał jednak, że kapitan Henry Colton przyjął wieści ze spokojem. To prawda, nie miał wielkiej nadziei, że sytuacja Annabel będzie przedstawiała się inaczej. Ale co innego się domyślać, a co innego usłyszeć, jak mówi się o niej per pani Lett!

Gwałtownie wykonał w tył zwrot w pustym pokoju. Ziejące pustką, ogołocone z mebli pomieszczenie zazwyczaj wydawało się ogromne, jednak dziwnie się skurczyło za sprawą obecności słusznego wzrostu kapitana Hala Coltona.

Nawet w cywilnym ubraniu robił wrażenie. Zielony, doskonale skrojony surdut podkreślał szerokie ramiona, a pod bryczesami z koźlej skóry wyraźnie odznaczały się muskularne uda. Halsztuk miał zawiązany w prosty węzeł, długie buty staranie wyglansowane. Z racji władczej miny wyglądał poważniej niż większość dwudziestosześciolatków, a jego sposób bycia nie pozostawiał wątpliwości co do zawodu.

Miał złocistorude włosy, które wybornie oddawały, tak przynajmniej utrzymywał jego starszy brat Edward, temperament ich właściciela.

Zatrzymał się przed swoim informatorem.

- Jesteś tego pewny, Weem? Ona naprawdę jest mężatką? Krępy ordynans, na którego przedsiębiorczości i sprycie Hal tak często polegał w przeszłości, energicznie kiwnął głową. W jego bystrych oczach błyszczały figlarne ogniki.

- O co chodzi? Mów mi tu zaraz, półgłówku, bo przerobię twoje flaki na podwiązki!

Weem uśmiechnął się szeroko i stał tak, w ciężkim wełnianym płaszczu, służącym mu ostatnimi czasy jako przebranie, do kompletu z miękkim kapeluszem, który teraz ściskał w ręku. - Półgłówek, czy dobrze słyszę? O mnie, wywiadowcy pierwszej klasy!

Hal Colton ruszył groźnie przez pokój i ordynans podniósł dłoń do góry na znak poddania.

- Nie ma potrzeby się gorączkować, kapitanie. Chcę wszystko powiedzieć, przecież pan o tym wie.

- To się streszczaj! Nie mam nastroju, na twoje żarciki. Od okna dobiegł głos Edwarda.

- Cierpliwości, Hal. Ostatecznie czekałeś prawie cztery lata. Parę minut nie powinno zrobić ci wielkiej różnicy.

Hal miał w tej sprawie odmienne zdanie. Przecież to, że minione lata nie przyniosły żadnych wieści o Annabel Howes, nie było jego życzeniem. Od tamtej strasznej nocy, kiedy to w następstwie ich ostatniej zażartej kłótni stracił wszelkie prawa do miana dżentelmena, nie szczędził wysiłków, aby wszystko naprawić. Pomimo otrzymania rozkazu wyjazdu do Hiszpanii, dokąd następnego ranka ruszył wraz ze swoim pułkiem.

Każda próba nawiązania kontaktu kończyła się niepowodzeniem. Jego listy wracały nieodpieczętowane. Dwukrotnie strawił z trudem zdobyty urlop na bezowocnych poszukiwaniach. Dwa razy dostał odprawę od starego Beniamina Howesa - po raz pierwszy w Londynie, a później w rodzinnej posiadłości. Nie można powiedzieć, że go to zaskoczyło. Howes był mu przeciwny niemal od początku i to on nakłonił Annabel do zerwania zaręczyn.

Niedawno szczęśliwym trafem Hal został właścicielem ziemskim, a to za sprawą nieruchomości pozostawionej mu w spadku przez ojca chrzestnego. Majątek, acz niewielki, przynosił na tyle przyzwoity dochód, że kapitan Colton zdecydował się wystąpić z armii. Właśnie objechał posiadłość wszerz i wzdłuż w towarzystwie brata, staromodnym faetonem, który na czas swej długiej nieobecności pozostawił w rodzinnym domu. Zapewnił, że faeton jest w całkiem dobrym stanie i nadaje się do użytku. - Me zamierzam tracić gotówki na nowy pojazd jeszcze przez jakiś czas.

Konie to inna kwestia. Z Półwyspu Iberyjskiego przywiózł wierzchowce - swojego i Weema, jednakże musiał jeszcze kupić parę powozowych do jazdy w zaprzęgu. Postanowił je wypróbować podczas tej wyprawy, zamiast odbyć ją szykownym dwukołowym powozikiem brata.

Weem przyjechał za swoim panem konno z posiadłości Coltonów oddalonej od majątku Hala o blisko pięćdziesiąt mil. Ordynans w pełni zdawał sobie sprawę z wagi przywiezionych wieści.

- No więc, Weem?

- Nie jest tak źle, jak pan myśli, kapitanie. Dama zdążyła wprawdzie wyjść za mąż, ale wszystko wskazuje na to, że owdowiała.

Hal, któremu w tym momencie spadł kamień z serca, potraktował Weema lekkim szturchańcem.

- Łotrze! Powinienem sprawić ci solidne łanie!

- A wtedy żadną miarą nie usłyszałby pan reszty nowin. Edward Colton podszedł do Hala. Trudno byłoby znaleźć dwóch mężczyzn bardziej różniących się prezencją. Surdut starszego z braci, w kolorze morwy, skrojono raczej z myślą o wygodzie, a nie elegancji. Długie buty były praktyczne, halsztuk starannie zawiązany, a właściciel tego wszystkiego wyglądał na ziemianina w równym stopniu co kapitan na wojskowego.

- Co to za reszta, Weem? Jesteś diablo tajemniczy! Kapitan zwrócił się twarzą do sługi i promienie czerwcowego słońca, wpadające ukosem przez otwarte okno, rozbłysły na jego lśniących, kędzierzawych włosach.

- To cały on, Ned. Przebiegły oszust i tyle. Już dawno temu powinien był trafić do więzienia. Nie mam pojęcia, dlaczego go toleruję. - Bo jestem skuteczny, ot co kapitanie. Chce pan usłyszeć, co mam do powiedzenia, czy nie?

Zgrabnie uchylił się przed karzącą ręką i rechocząc, umknął poza jej zasięg. Dał jednak spokój żartom i niebawem opowiedział całą historię.

Hal słuchał z rosnącym niepokojem o tym, że Annabel wiedzie spokojne życie w wiejskim zaścianku w hrabstwie Northampton. Jak wynikało z opowieści Weema, wioska, Steep Ride, musiała być mała, a w najbliższym sąsiedztwie domku zajmowanego przez Annabel znajdowały się najwyżej dwa domy jakiej takiej wielkości.

- Mieszka w małym domku? Kim, do diabła, był osobnik, za którego wyszła za mąż - nędzarzem?

- Domek jest dość duży, zwłaszcza jeśli się go porówna z tymi, w których mieszkają tamtejsi wieśniacy. Jednakże miejscowi nazywają go Chatą na Skraju.

- Chata! - powtórzył Hal z niesmakiem. - I to gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc!

- Nic podobnego kapitanie - zapewnił ordynans. - W okolicy mieszka wiele osób z towarzystwa. Po prostu Steep Ride to najmniejsza z wiosek w tamtym rejonie. Chociaż jest tam też naprawdę wielki dom należący do szlachcica, niejakiego Tenisona, jednego z miejscowych ziemian. No i oczywiście opactwo Steepwood, gdzie, jak wieść gminna niesie, zamordowano markiza.

- Zamordowano? - Hala ogarnął nagły, aczkolwiek irracjonalny strach o Annabel.

- Zaledwie przed tygodniem czy dwoma. Nie żeby ktokolwiek po nim płakał. Mówią, że zły był z niego człowiek i nigdy nie powinien był zostać markizem.

- Dobry Boże, czy on mówi o Sywellu? - wtrącił się starszy z braci Coltonów.

- Co masz na myśli, Ned?

- Jaką miejscowość wymieniłeś, Weem? Steep i co dalej? - Steep Ride, proszę pana.

- Opactwo Steepwood było rezydencją Sywella. O Boże, Hal, to wyjątkowo głośny skandal. Całe miasto o nim mówiło. Nie chcę przez to powiedzieć, że kogokolwiek to zaskoczyło. Tego osobnika od dawna otaczała zła sława.

Kapitan Colton zmarszczył brwi.

- Nigdy o nim nie słyszałem. Brat zbył te słowa machnięciem ręki.

- Przez ostatnie siedem lat przebywałeś przeważnie poza krajem. Mówię ci, to, co stało się w Steepwood, to robota samego diabła. Najpierw uciekła żona Sywella. Zniknęła bez śladu, toteż miejscowi rozpuścili plotkę, że sam ją zamordował i ukrył ciało. Potem okazało się, że nie ma złotych suwerenów. A teraz nasz markiz został zamordowany we własnej sypialni!

- I tam mieszka Annabel! Co ten typ sobie wyobrażał, przywożąc ją do takiej dziury?

- Jaki typ?

- Człowiek, którego poślubiła. Lett czy jak tam się zwał. - Kapitan przerwał, uderzony nagłą myślą. - Zaraz, zaraz. Dlaczego to nazwisko wydaje mi się znajome?

- Naprawdę?

- Z czymś mi się kojarzy. - Zastanawiał się przez chwilę. Czy słyszał je wcześniej? Czy to możliwe, że znał męża Annabel? - Kim był ten Lett, Weem? Zdołałeś się czegoś o nim dowiedzieć?

- Był najwyraźniej tego samego fachu co pan, kapitanie.

- Chcesz powiedzieć, że służył w armii?

- Tak. I nie on wybrał Steep Ride dla swojej pani. Edward Colton oparł się o ścianę z resztkami wytłaczanej tapety, spłowiałej i obłażącej.

- O czym on, u licha, mówi. Hal? Swoją drogą, skoro ten Lett był wojskowym, niewykluczone, że gdzieś go spotkałeś.

Hal. wpatrzony w ordynansa, pokręcił tylko głową, - Co chcesz powiedzieć przez to, że nie on wybrał Steep Ride?

Weem wzruszył ramionami.

- Wszystko wskazuje na to, że pani razem z dzieckiem zamieszkała tam po jego śmierci.

- Z dzieckiem?

Niespodziewanie kapitana Coltona ogarnęły złe przeczucia. Wyciągnął dłoń i chwycił brata za ramię, ale niebieskoszare oczy wciąż miał utkwione w ordynansa.

Weem wyglądał na zadowolonego z siebie.

- No cóż. Ciekaw byłem, jak pań przyjmie tę nowinę kapitanie. Pewnie się panu nie spodoba, kiedy powiem, że dziecko ma rade, kręcone włosy.

- Dobry Boże!

Hal nie zwrócił uwagi na okrzyk Neda.

- Ile ma lat... to dziecko? Ile ma lat? Weem przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, a jego wyrazista twarz się zasępiła.

- To ledwie szkrab. Powiedziałbym, że nie ma więcej niż dwa, trzy lata.

- Och, dobry Boże - jęknął Ned.

Kapitan Colton nie mógł mówię. Jaki zamęt spowodował tamtego pamiętnego wieczoru? Czy nie tego właśnie się obawiał, przewracając się bezsennie noc po nocy na twardym posłaniu w obozach wojskowych pod hiszpańskim niebem? Albo biwakując przy naprędce wznieconym ogniu i pożywiając się duszonym królikiem z dodatkiem ziemniaka czy dwóch zwędzonych z pobliskiego pola? Weem zawsze doskonałe sobie radził z wynajdywaniem żywności, którą uzupełniali wyjątkowo skromne wojskowe racje. Dawno temu powinien był go wysłać na poszukiwanie byłej narzeczonej.

Oto urzeczywistniły się jego najstraszniejsze obawy! Skoro Annabel tak stanowczo odmawiała odpowiedzi na jego listy, z czasem nabrał przekonania, że los im sprzyjał. Tak się jednak nie stało. Czy Annabel zwróciła się do niego w krytycznej sytuacji, którą oboje spowodowali? Nie, nie uczyniła tego. Ból narastał, tak przenikliwy i nieznośny jak wówczas, kiedy nie zgodziła się oddać mu swej ręki.

- Cóż, to by tłumaczyło wybór miejscowości - zauważył z zadumą brat, kiedy już otrząsnął się z początkowego zaskoczenia. - Zastanawiam się, czy to Howes osadził ją w Steep Ride.

- A któż by inny? - burknął zjadliwie Hal. - Dlaczego stary nicpoń nie spuścił z tonu? Gdyby tylko dał mi znać...

Przerwał, uświadamiając sobie, że ordynans czujnie go obserwuje. Głupotą byłoby zakładać, że Weem do tej pory nie domyślił się wszystkiego. Niemniej nie było potrzeby rozmawiać w jego obecności o sprawach, które z pewnością szkodziły reputacji Annabel.

- Dobrze się sprawiłeś, Weem. Pamiętaj, chcę poznać każdy szczegół, choćby najdrobniejszy, ale to może poczekać.

Odprawiony ordynans wycofał się, pozostawiając Hala na pastwę oskarżającego wzroku starszego brata. Kapitan podniósł rękę.

- Nie musisz tak na mnie patrzyć, Ned! Robiłem, co mogłem, żeby wszystko naprawić. Masz na to moje słowo, a za dowód niech posłuży sterta listów.

- Zwróconych bez czytania - zgodził się tamten. - Wiem. Już mi o tym mówiłeś. Nie powiedziałeś jednak...

- Do diabła, myślisz, że zrobiłem to celowo?

Przeciął salon, zupełnie jakby chciał uciec przed wzrokiem brata, podszedł do okna i wyjrzał na zaniedbane trawniki. Nie tak dawno temu ustalał z Nedem, ilu ogrodników będzie trzeba, by doprowadzić je do w miarę zadowalającego stanu. Ojciec chrzestny, po którym odziedziczył majątek, miał już swoje lata i od jakiegoś czasu niedomagał, toteż posiadłość podupadła. Jak mało go to teraz obchodziło! - To stało się na balu - wyjawił, wciąż zwrócony plecami do Edwarda. - Spotkaliśmy się wówczas po raz pierwszy, odkąd zerwała nasze zaręczyny, Bardzo się pokłóciliśmy. Obydwoje byliśmy zbyt wzburzeni, by posłuchać głosu rozsądku. Teraz dochodzę do wniosku, że musiało do tego dojść. Między nami padło za dużo niepotrzebnych słów. - Odwrócił się gwałtownie. - Ona mnie kochała, Ned. Przysięgam, że mnie kochała!

- Wtedy może tak było - powiedział brat z naciskiem. Hal poczuł ciężar w piersi.

- Nie musiałeś tego mówić. Jaka kobieta zachowałaby miłość dla mężczyzny, który zrujnował jej życie?

Starszy z Coltonów przeszedł przez pokój. Nie był ani tak wysoki, ani tak szeroki w ramionach jak brat, a jego włosy, aczkolwiek rudawe, nie miały tak intensywnego odcienia, raczej złoty. Niemniej miał nad tamtym przewagę zarówno jeśli chodzi o wiek, jak i usposobienie. Porywczy charakter Hala z reguły przysparzał mu kłopotów.

- Nie możesz mieć pewności, że zrujnowałeś jej życie.

- Czyżby? - zauważył Hal smętnie.

- Ściśle biorąc, ona nie żyje przecież w zapomnieniu. Weem mówił, że mieszka tam trochę osób z towarzystwa. Najwyraźniej udało jej się zyskać poważanie w tamtym środowisku.

- Poważanie!

- Tego nie zdobywa się łatwo, Hal. Całkiem możliwe, że Annabel wyszła za mąż. Nawet jeśli dziecko jest twoje, Annabel mogła poszukać schronienia pod nazwiskiem innego.

- Akurat! - Kapitan gwałtownie rozwarł dłoń, którą od jakiegoś czasu trzymał zaciśniętą w pięść. - Nie. Annabel nie poślubiła nikogo o nazwisku Lett. Ten człowiek nigdy nie istniał.

- Skąd ta pewność? - Właśnie sobie przypomniałem, dlaczego wydało mi się znajome. - Przejmujący smutek ścisnął mu serce. - Lett to panieńskie nazwisko matki Annabel.

Hal nie na darmo był żołnierzem. Miał stopień kapitana, dowodził kompanią, potrafił podejmować szybkie decyzje. Wyprostował się.

- Co zamierzasz? - spytał Ned, marszcząc brwi.

- O, wiem, co robić!

Brat sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

- Ależ, Hal na litość boską, pomyśl, zanim zaczniesz działać!

- Przez prawie cztery lata nie robiłem nic innego, tylko myślałem. Mam dość myślenia.

- Dobry Boże! Hal!

Kapitan Colton już ruszał w drogę. Zanim jednak zdążył dojść do drzwi, brat złapał go za ramię.

- Zaczekaj!

Hal odwrócił się i mocno uścisnął Edwarda.

- Ned, jadę z tobą do domu, będziesz więc miał mnóstwo czasu na spory. Pozwól jednak, że coś ci poradzę. Nie zdzieraj gardła na próżno. Możesz sobie mówić, co ci się żywnie podoba, a ja i tak nie zmienię zdania.

- Zawsze byłeś uparty jak osioł.

Hal uśmiechnął się gorzko w odpowiedzi.

- Może i tak. Tym razem w grę wchodzi mój honor. Nie mam wyboru.

Ławka kuchenna i dwa krzesła z jadalni zostały wyniesione na dwór i ustawione w cieniu wielkiego kasztanowca. Drzewo rosło tuż przy drodze, ale na szczęście rozpościerało swoje gałęzie nad sporym fragmentem ogrodu Annabel Lett. Okoliczność ta pewnej upalnej soboty na początku lipca umożliwiła jej przyjęcie dwójki gości w znacznie przyjemniejszej scenerii niż w domku.

Goście zajęli krzesła, a Annabel przycupnęła na ławce. Miała na sobie kwiecistą suknię w bladozielonym odcieniu, który podkreślał kolor jej oczu, chociaż zarówno krój, jak i fason dalece odbiegały od obowiązującej mody. Skromny, owalny, niczym nie przystrojony dekolt, rękawy trzy czwarte i dobrany do sukni czepek ozdobiony falbanką, niemal całkowicie zakrywający ciemne włosy Annabel, nadawały jej wygląd poważnej matrony.

Była to poza, którą pani Lett pielęgnowała z wielką gorliwością. Nawet jeśli nie udało jej się w pełni poskromić niespokojnego ducha - wciąż w niej tkwił, aczkolwiek głęboko i ku jej rozgoryczeniu od czasu do czasu wydobywał się na powierzchnię, czego dowodem bywały jej nieprzemyślane słowa - pochlebiała sobie, że zdołała zwieść większość znajomych, którzy nie mieli pojęcia o jej prawdziwym charakterze.

Obydwie obecne tu damy były jednak na tyle szczególnymi przyjaciółkami, że Annabel śmiało mogła sobie pozwolić na odprężenie. Nie wahałaby się przed przyjęciem ich w dużym dziennym pokoju, który służył głównie jako miejsce szalonych zabaw Rebecki, w związku z czym z reguły panował w nim nieopisany bałagan. Jednakże dzięki przyjętemu rozwiązaniu mała Becky mogła buszować po ogrodzie pod okiem matki, a Janet bez przeszkód zajęła się swymi rozlicznymi obowiązkami.

I dobrze się stało, bo goście Annabel na pewno byliby bardzo rozczarowani, gdyby musieli uważać na to, co mówią, ze względu na obecność służącej. Rozmowa była na to o wiele za ciekawa. Zwłaszcza że dotyczyła człowieka, którego wszyscy posądzali o rozprawienie się z rozpustnym markizem Sywellem, właścicielem opactwa Steepwood.

- Czy to może być prawda, jak sądzisz? - spytała Charlotta Filmer.

Jane Emerson, szczupła brunetka o dość przeciętnej urodzie, jeśli nie liczyć pary łagodnych brązowych oczu, wybuchnęła tym swoim charakterystycznym gulgoczącym śmiechem.

- Moim zdaniem to aż nadto prawdopodobne, pani Filmer. Czy nie zastanawialiśmy się wszyscy, dlaczego Solomon Burneck tak długo pozostawał lojalny wobec tego podłego człowieka? Nic nie tłumaczy tego lepiej niż fakt, że jest rodzonym synem Sywella. Nie uważasz? - zwróciła się do młodszej przyjaciółki.

- Tak, gdyby cała sprawa wyszła na jaw przed zamordowaniem markiza - przytaknęła Annabel przyjmując z podziękowaniem kamyk wciśnięty jej w dłoń przez córkę, która pobiegła poszukać kolejnego. - Ujawnienie tego dopiero wtedy, gdy Burneck sam znalazł się w kręgu podejrzanych, wydaje mi się dość mętne samo w sobie.

- Szczera prawda - zgodziła się z nią Charlotta. - Zawsze uważałam, że on ma w sobie coś złowieszczego.

Pani Filmer była łagodną kobietą, znacznie starszą od Annabel, lecz miały ze sobą wiele wspólnego - obydwie szły przez życie same, bez wsparcia mężów. Córka Charlotty, panna w wieku stosownym do zamążpójścia, na cały sezon wyjechała do Londynu jako towarzyszka Emmy, córki państwa Tenisonów.

- Och, a ja byłabym zupełnie zadowolona, gdyby Solomon naprawdę okazał się czarnym charakterem - powiedziała wesoło Jane. - Prawdę mówiąc, wygląda całkiem jak diabeł, z tym zakrzywionym nosem i w tym okropnym czarnym ubraniu. Cienkie wargi świadczą o skąpstwie, jak wiecie, no i ma najbardziej przerażające oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Takie wąskie i blisko osadzone.

Annabel, choć zajęta umieszczaniem kolejnego kamyka na rosnącym stosiku obok siebie na ławce, nie zdołała pohamować śmiechu. - Jane, szokujesz mnie. Co za absurdalne uprzedzenia! Żal mi twoich uczennic. Przecież są zobowiązane brać z ciebie przykład.

- Nonsens! Odpowiadam wyłącznie za to, jak się prezentują i czy dobrze tańczą. Nie mam nic wspólnego z kształtowaniem ich umysłów.

W rzeczywistości, jak Annabel świetnie wiedziała, panna Emerson była jedną z najbardziej lubianych nauczycielek w szkole pani Guarding w pobliskim Steep Abbot. Jane w towarzystwie sprawiała wrażenie niezwykle powściągliwej, ale wśród przyjaciół - którym to terminem obejmowała wszystkie swoje uczennice - ujawniała żywość umysłu i była tak ujmująco ciepła, że Annabel szczerze ubolewała nad jej położeniem. Jednakże sama Jane nigdy na nic się nie uskarżała.

- Nie użalaj się nade mną, Annabel, bo jestem całkiem zadowolona ze swego losu - powiedziała kiedyś z właściwą sobie pogodą ducha. - Wcześnie musiałam się tego nauczyć. Zawsze byłam „zwyczajną Jane” i mało prawdopodobne, że znalazłabym sobie męża, nawet gdyby w odpowiednim czasie wprowadzono mnie w świat.

Annabel w głębi serca szczerze w to wątpiła, ale nie powiedziała na ten temat nie więcej, tym bardziej wdzięczna za łączącą je przyjaźń, dzięki której Jane właśnie ją odwiedzała w chwilach wytchnienia, czyli w jedną wolną sobotę w miesiącu. Jej towarzystwo było prawdziwym błogosławieństwem dla Annabel, która ustawicznie podziwiała wielkoduszność Jane, niedopuszczającą złośliwości i zazdrości wobec innych, w szczególności co bardziej ekstrawaganckich i żądnych przygód nauczycielek w szkole pani Guarding - jak na przykład Desiree Nash, która na początku tego roku opuściła szkołę i wkrótce poślubiła lorda Buckwortha.

- Nie sądzisz jednak, że gdyby Solomon Burneck był synem Sywella - odezwała się pani Filmer, kierując rozmowę z powrotem na właściwe tory - markiz dawno temu by się go pozbył?

- O, tak - zgodziła się Jane, zakładając jedną smukłą nogę na drugą, tak że delikatny biały muślin zafalował - pod warunkiem, że Sywell by o tym wiedział. Chyba nie sądzi pani, że liczył swoje bękarty, prawda, pani Filmer? W okolicy musi ich być pełno!

- Jane, ty nieprzyzwoite stworzenie! - zaoponowała Annabel. - Nie zwracaj na nią uwagi, Charlotta.

Panią Filmer najwyraźniej to rozbawiło, choć nie omieszkała cmoknąć z niepokojem.

- Panna Emerson ma rację, naturalnie. Och, kochanie, jakie to okropne, że ten straszny człowiek nawet zza grobu jest w stanie każdego zgorszyć!

- Tak naprawdę chciałabym wiedzieć - powiedziała Jane, tym razem poważnie, biorąc machinalnie jeden z kamyków Becky i obracając go w palcach - czy dowiedziałaś się tego ze swego zwykłego źródła, Annabel. Zawsze masz najświeższe wiadomości przed nami, bo Aggie Binns mówi o wszystkim twojej Janet. To nie w porządku!

Aggie Binns była pomarszczoną drobniutką staruszką, która mieszkała w sąsiedztwie Annabel nieopodal wioskowej pompy. Aggie od trzydziestu pięciu lat parała się praniem, a ponadto stanowiła główne źródło plotek dotyczących opactwa. A to dlatego, że od lat była jedyną kobietą skłonną postawić stopę w rzeczonym miejscu.

- To nie Janet. Nie zniżyłaby się do wysłuchiwania plotek Aggie. Dowiedziałam się tego od matki młodego Nata. Wiesz, ona pomaga Aggie w praniu.

Młody Nat mieszkał z matką w kolonii parobków po drugiej stronie wioskowej łąki i był kimś w rodzaju chłopaka do wszystkiego w obejściu Annabel, chociaż część dnia spędzał jako pomocnik w kuźni Bullera w Steep Abbot. - Tak, gdyby Aggie znała choć ułamek prawdy - ciągnęła Jane - nie utrzymałaby tak długo języka za zębami.

- Też tak sądzę - przytaknęła Charlotta. - Ta przeklęta kobieta szerzy zło wszędzie, gdzie się udaje z tym swoim wózkiem z praniem.

Rozmowa musiała zostać na chwilę przerwana, bo kiedy panna Lett przybiegła z kolejnym skarbem i wykryła kradzież dokonaną przez Jane Emerson, natychmiast zaprotestowała.

- Och, bardzo przepraszam, Becky - powiedziała winowajczyni ze skruchą, podając dziewczynce zabłąkany kamyk.

- Powiedz: dziękuję - napomniała Annabel córkę, gdy ta porwała zdobycz.

Para błękitnych oczu zerkała wyzywająco na pannę Emerson spod złocistorudych loków, których panienka Lett uparcie nie chciała chować pod czepeczkiem stosownym do jej wieku.

- Zdaje się, że Becky uważa, że nie zasługuję na podziękowanie - zauważyła Jane ze śmiechem. - Wcale jej o to nie winię. To ładny kamyk, Becky, i jest mi naprawdę bardzo przykro, że wzięłam go bez pytania.

Rebecca uniosła głowę i popatrzyła niezdecydowanie na matkę.

- Widzisz? - powiedziała Annabel. - Panna Jane nie miała złych zamiarów. Teraz powiedz ładnie: dziękuję.

Zamiast tego Becky znów przeniosła wzrok na pannę Jane. Nagle uśmiechnęła się promiennie i oddała jej kamyk, który został przyjęty z odpowiednią dozą wdzięczności. Teraz, skoro sprawy potoczyły się ku zadowoleniu wszystkich zebranych, dziewczynka zdecydowała się zająć zabawą, tym samym umożliwiając damom powrót do przerwanej rozmowy.

Jane okazała się nieugięta w swoich podejrzeniach co do Solomona Burnecka. - Jeśli to Solomon powiedział Aggie Binns, że jest nieślubnym synem Sywella, jest więcej niż pewne, że chciał, by to się rozeszło.

- Tak, ale ona nie rozmawiała o tym z Solomonem - zaprotestowała Annabel. - Dowiedziała się od jego kuzynki.

- Jakiej znowu kuzynki? Nie wiedziałam, że on ma jakąś kuzynkę.

- Nie słyszałaś? Podobno ta kuzynka przybyła do opactwa w panice na wieść o tym, że Solomon jest podejrzany o zamordowanie markiza. I to ona opowiedziała o wszystkim Aggie.

- Co za głupota! A może ona nie wie, jaka jest Aggie?

- Właśnie dlatego odnoszę wrażenie, że Solomon chciał, aby wieść się rozeszła - zaznaczyła Annabel.

Te słowa natychmiast trafiły do przekonania Charlotcie. Dama pokiwała głową, aż falbanki jej czepka zafalowały.

- Tak, rozumiem, co masz na myśli, Annabel. - Myślę, że powinnyśmy oczyścić Solomona z zarzutów - uznała Jane, nagle zmieniając zdanie o sto osiemdziesiąt stopni i dokładając kamyk Becky do pozostałych. - Jeśli ta kuzynka nie ma powodu kłamać w jego obronie, to musi być prawda. Swoją drogą trudno go obwiniać, że aż do tej pory niczego nie ujawniał. Chcę przez to powiedzieć, że jeśli ktoś miałby ojca, którego postępowanie wzbudza tak powszechne oburzenie, za wszelką cenę chciałby ukryć, że łączy ich pokrewieństwo. Solomon Bumeck zawsze potępiał markiza. Bez końca cytował ten fragment Biblii, który mówi o tym, że na każdego przyjdzie pora. Tak, Solomon z pewnością jest niewinny. Annabel nie mogła się nie roześmiać.

- Łatwo cię przekonać, Jane. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie będziesz musiała zmierzyć się z jeszcze straszliwszymi odkryciami, które zaświadczą o jego winie bez żadnych wątpliwości.

Zanim któryś z gości zdołał skomentować jej słowa, od strony kuchni rozległo się wołanie. Po chwili kobieta o posępnym wyglądzie, wysoka, mocnej budowy, w szarej sukni z obniżoną talią, typowym stroju służącej, ruszyła biegiem w stronę grupki siedzącej pod drzewem.

- Co się stało, Janet?

- Właśnie przyjechał pastor z Abbot...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • vader.opx.pl
  • Szablon by Sliffka (© Łatwo być samemu, kiedy jest to twój własny wybór, znacznie trudniej, kiedy człowiek jest do tego zmuszony.)