1 Harry Harrison - Narodziny Stalowego Szczura, Książki, Harry Harrison Stalowy szczur

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Harry Harrison

 

 

 

Narodziny Stalowego Szczura

(Przekład: Małgorzata Pawlik-Leniarska)

1

Gdy zbliżyłem się do frontu Pierwszego Banku Rajskiego Zakątka, sensory wyczuwszy moją obecność, otworzyły na oścież drzwi. Szybko przestąpiłem próg i zatrzymałem się. Wyjąłem z torby pióro łukowe i odwróciłem w chwili, gdy zamykające się drzwi dotknęły framugi. Zmierzyłem czas reakcji czujników przy poprzednich wizytach w tym banku i wiedziałem, że mam 1,67 sekundy na zrobienie tego, co niezbędne. Wystarczająco dużo. Drzwi nie zdążyły się ponownie otworzyć.

Łuk rozbłysł, zabuczał i solidnie zespolił je z framugą. Teraz mechanizm mógł już tylko bezsilnie brzęczeć, za moment nastąpiło spięcie; posypało się kilka iskier i wszystko zamarło.

- Niszczenie własności banku jest przestępstwem. Jesteś aresztowany.

Mówiąc to robot strażnik wyciągnął swą wielką, miękką łapę, aby mnie zatrzymać do czasu przybycia policji.

- Nie tym razem, ty rozklekotana kupo złomu - warknąłem i dźgnąłem go w pierś szpikulcem na świniozwierze. Dwie metalowe końcówki zaaplikowały mu trzysta volt i mnóstwo amperów. W sumie wystarczająco dużo, by w obwodach robota nastąpiło kilkanaście spięć. Ze wszystkich szczelin buchnął dym i maszyna gruchnęła na podłogę z radującym serce łoskotem.

Przeszedłem kilka kroków i odepchnąłem starszą panią, która stała przy kasie. Wyciągnąłem z torby duży pistolet, wycelowałem go w kasjerkę i warknąłem rozkazująco:

- Pieniądze albo życie, siostrzyczko. Napełnij tę torbę dolcami.

Dobrze wyszło, chociaż mój głos trochę się załamał i ostatnie słowa zabrzmiały jak pisk. Kasjerka uśmiechnęła się i spróbowała nadrabiać bezczelnością.

- Idź do domu, synku. To nie…

Nacisnąłem spust i bezodrzutowy 0,75 zagrzmiał jej nad uchem. Chmura dymu oślepiła ją. Nie zraniłem kasjerki, ale efekt był ten sam. Jej oczy uciekły w tył głowy i powoli osunęła się za kasę.

Nie tak łatwo odstraszyć Jimmiego diGriz! Jednym susem przeskoczyłem kontuar i machnąłem pistoletem w stronę przerażonych pracowników.

- Cofnąć się, wszyscy! Szybko! Nie chcę, żeby jakiś głupek nacisnął przycisk cichego alarmu. W pożytku. Hej, góro sadła! - wskazałem lufą tłustego kasjera, który dotychczas zawsze mnie ignorował. Teraz był szalenie usłużny. - Napełnij tę torbę dolcami, tylko duże nominały, i to już.

Zrobił to pocąc się i pracując najszybciej, jak mógł. Klienci i pracownicy stali dookoła w dziwnych pozach, najwidoczniej sparaliżowani strachem. Drzwi do biura kierownika pozostały zamknięte, co oznaczało, że prawdopodobnie go tam nie było. Tłuścioch skończył napełniać torbę banknotami i wyciągnął ją w moją stronę. Policja nie zjawiała się. Miałem wszelkie szanse, żeby się stąd wydostać.

Mruknąłem coś mając nadzieję, że zabrzmi to jak plugawe przekleństwo, i wskazałem na worek wypełniony rulonami monet.

- Wyrzuć te drobniaki i napełnij także i to - rozkazałem burkliwie.

Skwapliwie spełnił moje polecenie i wkrótce również ta torba była wypchana. I wciąż ani śladu policji. Czy to możliwe, żeby żaden z tych głupkowatych urzędników nie włączył cichego alarmu? Możliwe. Trzeba będzie zastosować ostrzejsze środki.

Chwyciłem kolejną torbę monet.

- Napełnij także tę - rozkazałem, popychając ją w jego stronę.

Robiąc to wcisnąłem łokciem guzik alarmu. Są takie dni, kiedy wszystko musisz robić sam!

To wywarło zamierzony skutek. Policja pojawiła się, zanim została napełniona trzecia torba. Nadjechali z fasonem. Jeden z ich pojazdów naziemnych zdołał zderzyć się z drugim. Rozwalili jakiś stragan, nadłamali latarnię i napędzili strachu kilku przechodniom. W końcu jednak jakoś się pozbierali i rozstawili z bronią gotową do strzału.

- Nie strzelać – zakwiczałem z przerażeniem. Z prawdziwym przerażeniem, bo większość policjantów nie wyglądała na inteligentniejszych od swoich gnatów. Nie słyszeli mnie przez szybę, ale za to widzieli. - To tylko atrapa! - zawołałem - Zobaczcie!

Przyłożyłem sobie lufę do głowy i nacisnąłem spust. Z generatora dymu wydobył się całkiem przyzwoity obłoczek, a od efektu dźwiękowego aż zadzwoniło mi w uszach. Zsunąłem się za kontuar, znikając sprzed ich przerażonych oczu. Teraz przynajmniej nie będzie strzelaniny. Czekałem cierpliwie, a oni krzyczeli, przeklinali i w końcu wyważyli drzwi.

Wszystko to może wydać wam się dziwne, ale nie ma w tym nic dziwnego. Co innego obrobić bank, a co innego zrobić to w taki sposób, żeby na pewno dać się złapać. Po co, możecie zapytać, po co być aż tak głupim?

Z przyjemnością wam to wyjaśnię. Ale aby zrozumieć motywy mojego działania, musicie najpierw zrozumieć, jakie jest życie na tej planecie, jakie było moje życie. Słuchajcie!

Rajski Zakątek został założony kilka tysięcy lat temu przez jakąś egzotyczną sektę religijną, która na szczęście już nie istnieje. Przybyli tu z innej planety, niektórzy twierdzą, że był to Brud albo Ziemia, rzekoma kolebka ludzkości, ale ja w to nie wierzę. W każdym razie nie szło im najlepiej. W owych czasach z pewnością nie był to plac zabaw, o czym zresztą nauczyciele na lekcjach przypominają nam tak często, jak tylko się da. Zwłaszcza wtedy, gdy mówią, jak zepsuci są młodzi ludzie w dzisiejszych czasach. My powstrzymujemy się, by im nie odpowiedzieć, że oni też muszą być zepsuci, bo z pewnością nic się nie zmieniło przez ostatni tysiąc lat.

Jasne, że na początku musiało być ciężko, cały świat roślinny był czystą trucizną dla ludzkiego metabolizmu i musiał zostać usunięty, żeby można było wprowadzić jadalne uprawy. Miejscowa fauna była równie trująca i uzbrojona w odpowiednie kły i pazury. Było tu trudno, tak trudno, że zwykłe krowy i owce miały zastraszająco małe szansę przeżycia. Pomógł wtedy sztuczny dobór genów i wyhodowano tu pierwsze świniozwierze. Spróbujcie sobie wyobrazić, a będziecie potrzebować naprawdę płodnej wyobraźni, jednotonowego złego knura z ostrymi kłami i wrednym charakterem. Już samo to jest paskudne, ale przedstawcie sobie tego stwora pokrytego długimi kol­cami jak jeżozwierz. Pomysł ten, aczkolwiek dziwny, poskutkował, a że na farmach wciąż hoduje się dużo świniozwierzy, ciągle skutkuje. Wędzone szynki świniozwierza z Rajskiego Zakątka słynne są w całej galaktyce.

Ale nie spotkacie tu całej galaktyki tłoczącej się z wizytą na świńskiej planecie. Wyrosłem tutaj, więc wiem. To miejsce jest tak beznadziejne, że nawet świniozwierze umierają z nudów.

A najśmieszniejsze jest to, że chyba nikt poza mną tego nie zauważył. Wszyscy zawsze dziwnie na mnie patrzyli. Moja mama twierdziła, że są to problemy wieku doj­rzewania i paliła w moim pokoju kolce świniozwierza - ludowy środek na takie dolegliwości. Tata z kolei obawiał się, że to początek obłędu i zwykł wlec mnie do lekarza przeciętnie raz na rok. Psychiatra nie widząc niczego nienormalnego wysuwał teorię, że objawiły się we mnie cechy pierwszych osadników, że byłem ofiarą pierdnięcia Mendla itp. Ale to było wiele lat temu. Rodzicielska troska nie nękała mnie od czasu, gdy tata wyrzucił mnie z domu. Miałem wtedy piętnaście lat. Nastąpiło to pewnej nocy, kiedy przeszukawszy moje kieszenie oj­czulek odkrył, że miałem więcej pieniędzy niż on. Mama ochoczo się z nim zgodziła i nawet sama otworzyła mi drzwi. Myślę, że z przyjemnością się mnie pozbyli. Z pew­nością wnosiłem zbyt wiele nerwów do ich ociężałej egzystencji.

Co jeszcze myślę? Myślę, że taki wyrzutek jest czasami cholernie samotny. Ale nie sądzę, żeby była dla mnie jakakolwiek inna droga. Wiąże się to z problemami, ale problemy zawsze mają rozwiązania.

Na przykład, jednym z moich problemów było to, że byłem bity przez większe dzieci. Zaczęło się od razu, gdy poszedłem do szkoły. Na początku popełniłem błąd wykazując im, że byłem bardziej inteligentny niż one. Buch i podbite oko. Szkolnym osiłkom tak się to spodo­bało, że musieli ustawiać się w kolejce do bicia mnie. Przerwałem koło nieszczęść dopiero wtedy, gdy przekupi­łem uniwersyteckiego nauczyciela wychowania fizycznego, by nauczył mnie walki wręcz. Poczekałem, aż stałem się naprawdę dobry, i zacząłem oddawać. Zwyciężyłem moje­go niedoszłego oprawcę i zacząłem rozkładać kolejnych trzech drabów. Mówię wam, wszystkie małe dzieci były moimi przyjaciółmi i nigdy nie miały dość opowiadania mi, jak wspaniale wyglądałem ścigając sześciu najgor­szych łobuzów dookoła szkoły. Jak już powiedziałem, problemy rodzą rozwiązania, żeby nie powiedzieć przyjemności...

A skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić nauczyciela? Na pewno nie od taty. Moja tygodniówka wynosiła trzy dolary, co ledwo wystarczało na dwie oranżady i mały batonik. Potrzeba, nie chciwość dała mi pierwszą lekcję gospodarności. Kupić tanio, sprzedać drogo, a zysk za­trzymać dla siebie.

Oczywiście nie mogłem nic kupić, nie mając kapitału zakładowego, zdecydowałem się wiec w ogóle nie płacić za towar podstawowy. Wszystkie dzieci kradną w sklepach. Przechodzą przez taki etap i zwykle kończy go lanie po pierwszej wpadce. Widziałem nieszczęśliwe i mokre od łez ofiary niepowodzeń i zanim rozpocząłem karierę bardzo drobnego przestępcy, zrobiłem rozpoznanie rynku i okreś­liłem kilka reguł.

Po pierwsze, trzymać się z dala od drobnych kupców. Oni znają swój towar i w ich interesie leży zachowanie go w stanie nienaruszonym. Rób wiec zakupy w dużych domach towarowych. Wtedy musisz tylko uważać na ochronę sklepu i system alarmowy. Dokładna znajomość zasady ich działania pozwoli opracować techniki obejścia tych przeszkód.

Jedną z moich najwcześniejszych i najbardziej pry­mitywnych technik - rumienię się wyjawiając jej prosto­tę - nazwałem pułapką książkową. Zbudowałem pudełko, które wyglądało dokładnie jak książka. Ale miało dno na zawiasach ze sprężyną w środku. Musiałem tylko położyć je na niczego niepodejrzewający batonik i łakoć znikał z pola widzenia. Było to proste, ale skuteczne urządzenie, którego używałem przez dłuższy czas. Miałem zamiar zrezygnować z niego w imię wyższej techniki, gdy dostrzegłem możliwość skończenia z nim w sposób bardziej pożyteczny. Postanowiłem rozprawić się ze Śmierdziuchem.

Nazywał się Bedford Smikingham, ale zawsze nazy­waliśmy go Śmierdziuchem. Tak jak niektórzy są uro­dzonymi tancerzami albo malarzami, tak inni są stwo­rzeni do niższych celów. Śmierdziuch był urodzonym kapusiem. Jego życiową przyjemnością było donoszenie na kolegów. Podglądał, patrzył i donosił. Żaden mło­dzieńczy grzeszek nie był dla niego zbyt drobny, by go nie odnotować i nie powiadomić o nim belfrów. A oni uwielbiali go za to - co może wam wyjaśnić, jakiego rodzaju mieliśmy nauczycieli. Nie można go było nawet bezkarnie stłuc. Zawsze wierzono jego sło­wom i bijący byli karani.

Śmierdziuch naraził mi się kiedyś, nie pamiętam dokład­nie jak, ale wystarczyło to, by w mojej głowie zrodziły się ciemne i płodne myśli, z których z kolei wykluł się plan działania. Wszyscy chłopcy lubią się przechwalać i moja pozycja bardzo się wzmocniła, gdy pokazałem kolegom książkowego łowcę batoników. Rozbrzmiały achy i ochy, które wzmogły się, gdy za darmo rozdałem część mojego łupu, by ich sobie pozyskać. To nie tylko wzmocniło moją pozycję, postarałem się także, aby działo się to w miejscu, gdzie Śmierdziuch mógł swobodnie podsłuchiwać. Pamię­tam, jakby to było wczoraj i na wspomnienie akcji wciąż robi mi się ciepło na sercu.

- To nie tylko działa, ale pokażę wam jak. Chodźcie ze mną do domu towarowego Minga.

- Możemy, Jimmy, naprawdę możemy?

- Możecie. Ale nie całą paczką. Przychodźcie pojedyn­czo i stańcie tak, żeby widzieć ladę z balonikami. Bądźcie tam o godzinie 15.00, a naprawdę coś zobaczycie.

Zobaczyli coś dużo lepszego, niż mogli sobie wyobrazić. Odprawiłem ich i obserwowałem biuro dyrektora szkoły. Gdy tylko Śmierdziuch tam się zameldował, popędziłem na dół i włamałem się do jego szafki.

Poszło jak z płatka. Jestem z tego dumny, jako że był to pierwszy przygotowany przeze mnie scenariusz kryminalny z udziałem innych osób. O wyznaczonej godzinie podszed­łem do stoiska ze słodyczami u Minga, starając się nie zwracać uwagi na strażników, którzy z kolei starali się udawać, że mnie nie obserwują. Swobodnym ruchem położyłem książkę na balonikach i pochyliłem się, żeby zapiąć but.

- Łapać złodzieja! - krzyknął najtęższy z nich, chwy­tając mnie za kołnierz płaszcza.

- Mam cię - zapiał inny, chwytając książkę.

- Co robicie? - wyrzęziłem. Musiałem rzęzić, ponieważ wisiałem w powietrzu, a płaszcz był zaciśnięty na moim gardle. - Złodzieju, oddaj mi moją książkę do historii za siedem dolarów, kupioną przez moją mamusię za pieniądze, które zarobiła plotąc maty z kolców świniozwierza - wycharczałem nad wyraz elokwentnie.

- Książkę? - zadrwił osiłek. - Wiemy wszystko o tej książce.

Chwycił okładkę i pociągnął. Otworzyła się i wyraz jego twarzy, gdy zatrzepotały kartki, był naprawdę wspaniałym widokiem.

- To zostało ukartowane - zapiszczałem, rozpinając płaszcz, aby się uwolnić. - Ukartowane przez przestępcę, który chełpił się, że używa tej metody. On tam stoi, to ten, którego nazywają Śmierdziuchem. Łapcie go, chłopa­ki, zanim ucieknie! - wrzasnąłem rozcierając bolące gardło.

Śmierdziuch stał i gapił się bezsilnie, gdy ochoczo zacisnęły się na nim ręce kolegów. Jego podręczniki upadły na podłogę, fałszywa książka otworzyła się i wysypały się z niej batoniki.

To było piękne. Łzy, wrzaski i wzajemne obwinianie się. A przy okazji wspaniale odwróciło to uwagę ochro­niarzy. Tego samego dnia przechodził bowiem chrzest bojowy mój Połykacz Batoników Nr 2. Ciężko praco­wałem nad tym urządzeniem, które zbudowałem na zasadzie cichej pompy próżniowej z ssawką ukrytą w mo­im rękawie. Przysunąłem wylot ssawki do baloników i fiu! Pierwszy batonik zniknął z pola widzenia. Kończył drogę w moich spodniach, lub raczej w szkaradnych pumpach, które musieliśmy nosić jako część szkolnego mundurka. Wisiały luźno, a nad kostką były mocno ściśnięte gumką. Batonik spokojnie w nie spadł, a za nim następny i jeszcze następny.

Tylko, że coś się zacięło i nie mogłem wyłączyć tego cholernego urządzenia. Dzięki Bogu za wrzaski Śmierdziucha. Oczy wszystkich skierowane były na niego, a nie na mnie, gdy mocowałem się z wyłącznikiem. W tym czasie pompa wciąż działała i batoniki znikały w moim rękawie i dalej w spodniach. W końcu udało mi się to wyłączyć, ale gdyby ktokolwiek zechciał spojrzeć w moją stronę, pusta półka i moje wypchane nogawki mogłyby wzbudzić pewne podejrzenia. Na szczęście nikomu nie przyszło to do głowy.

Wyszedłem, lub raczej wytoczyłem się niepewnym krokiem, najszybciej jak mogłem. Jak już powiedziałem, to wspo­mnienie zawsze będzie mi drogie.

Co oczywiście nie wyjaśnia, dlaczego teraz postanowiłem obrobić bank. I dać się złapać.

Policjanci w końcu sforsowali drzwi i wtłoczyli się do środka. Uniosłem ręce nad głową i przygotowałem się, by ich powitać ciepłym uśmiechem.

Urodziny, oto ostateczny powód. Moje siedemnaste urodziny. Ukończenie siedemnastu lat tutaj, w Rajskim Zakątku, jest bardzo ważną datą w życiu młodego czło­wieka.

2

Sędzia pochylił się i spojrzał na mnie przyjaźnie.

— No Jimmy, powiedz mi, co to za głupi kawał? Sędzia Nixon miał daczę nad rzeką, niedaleko naszej farmy.

— Nazywam się James diGriz, koleś. I nie bądź taki poufały.

Jak łatwo sobie wyobrazić, sędzia mocno poczerwieniał. Jego wielki nos upodobnił się do pomidora, a nozdrza rozdęły się.

— Masz odnosić się z większym szacunkiem do sądu. Jesteś oskarżony o poważne wykroczenia, chłopcze, i będzie dobrze dla ciebie, jeśli zaczniesz wyrażać się w sposób cywilizowany. Wyznaczam Arnolda Fortescue, obrońcę publicznego, na twojego adwokata...

— Nie potrzebuję adwokata, a zwłaszcza nie starego Kosookiego, który tak żłopie, że nikt nigdy nie widział go trzeźwego...

Z ław dla publiczności zabrzmiała kaskada śmiechu, która rozwścieczyła sędziego.

— Spokój na sali! — ryknął, waląc swoim młotkiem z taką siłą, że złamał rączkę. Odrzucił końcówkę w kąt sali i spojrzał na mnie ze złością.

— Nie wyprowadzaj sądu z równowagi. Obrońca Fortescue został wyznaczony...

— Nie przeze mnie. Odeślijcie go z powrotem do knajpy Mooneya. Przyznaję się do wszystkich zarzutów i zdaję się na łaskę i niełaskę tego bezlitosnego sądu.

Wciągnął oddech i westchnął tak, że aż się wzdrygnąłem. Postanowiłem trochę zwolnić, bo jeśli sędzia dostanie zawału i kipnie, to proces zostanie uznany za nieważny i zmarnuję jeszcze więcej czasu.

— Przepraszam, Wysoki Sądzie — schyliłem głowę, bo nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Ale postąpiłem źle i muszę zostać ukarany.

— Tak lepiej, Jimmy. Zawsze byłeś bystrym chłopcem i przykro mi patrzeć, jak marnuje się taka inteligencja Pójdziesz do domu poprawczego na okres nie krótszy niż...

— Przepraszam, Wysoki Sądzie — wtrąciłem się. — To niemożliwe. Gdybym popełnił te zbrodnie w zeszłym tygodniu albo w zeszłym miesiącu, to inna sprawa! Prawo określa to wyraźnie i nie ma dla mnie wyjścia. Dziś są moje urodziny. Moje siedemnaste urodziny.

To go ostudziło. Strażnicy czekali cierpliwie, gdy wy­stukiwał dane na klawiaturze swojego komputera. Jedno­cześnie reporter z „Echa Rajskiego Zakątka" równie pilnie stukał w klawisze swego przenośnego terminalu. Gotowała mu się niezła historyjka. W krótkim czasie sędzia znalazł odpowiedź. Westchnął.

— To prawda. Akta wykazały, że dziś kończysz siedem­naście lat i osiągasz pełnoletność. To z pewnością oznaczało­by wyrok więzienia, ale trzeba uwzględnić okoliczności. Pierwsze wykroczenie, młody wiek oskarżonego, zrozumienie, iż postąpił źle. Jest w mocy tego sądu dokonanie wyjątku, zawieszenie wyroku i zwolnienie warunkowe. Moja decyzja jest następująca...

Ostatnią rzeczą, jaką chciałem wtedy usłyszeć, była jego decyzja. Nie szło to tak, jak zaplanowałem, zupełnie nie tak. Trzeba było działać. Zadziałałem. Mój wrzask za­głuszył słowa sędziego. Wciąż krzycząc, wyskoczyłem głową naprzód z ławy oskarżonych, zgrabnie przekozioł­kowałem po podłodze i popędziłem przez salę, zanim zszokowana widownia zdążyła pomyśleć o jakimkolwiek ruchu.

— Nie będziesz pisać o mnie żadnych ordynarnych łgarstw, ty pismaku! — krzyknąłem, wyrwałem terminal z rąk reportera i rzuciłem go na podłogę. Potem zde­ptałem na kupę złomu maszynę wartą sześćset dolarów. Odskoczyłem, zanim zdążył mnie złapać i pognałem do drzwi. Tam rzucił się na mnie policjant i złożył się w pół, gdy umieściłem stopę w okolicach jego żo­łądka.

Prawdopodobnie udałoby mi się uciec, ale ucieczka nie leżała w tej chwili w moich planach. Niezdarnie szarpałem klamkę, aż ktoś mnie złapał, a potem walczyłem i zostałem wreszcie obezwładniony.

Tym razem wylądowałem na ławie oskarżonych skuty kajdankami i skończyły się gadki sędziego w rodzaju: „Jimmy, mój chłopcze". Ktoś dał mu nowy młotek, którym machnął teraz w moją stronę, jakby chciał rozbić mi głowę. Warknąłem i próbowałem wyglądać gburowato.

— Jamesie Bolivarze diGriz — rozpoczął sędzia. — Skazuję cię na najwyższą karę za przestępstwo, które popełniłeś. Ciężkie roboty w więzieniu miejskim do czasu przybycia statku Ligi, który zabierze cię do najbliższego ośrodka poprawczego w celu poddania terapii kryminal­nej — uderzył młotkiem. — Zabrać go.

To mi się podobało. Szarpnąłem się z kajdankami i przeklinałem go siarczyście, żeby w ostatniej chwili nie okazał słabości. Nie okazał. Dwóch krzepkich policjantów wywlokło mnie z sali sadowej i wcisnęło niezbyt delikatnie do karetki więziennej. Dopiero kiedy zatrzasnęli i zabez­pieczyli drzwi, oparłem się wygodnie, odprężyłem i po­zwoliłem sobie na triumfujący uśmiech.

Tak, właśnie, to był triumf. Celem całej operacji było dać się aresztować i posłać do więzienia. Musiałem przecież trochę się podszkolić w zawodzie.

W moim szaleństwie była metoda. We wczesnym okresie mojego życia, może nawet w czasach sukcesów z balonikami, zacząłem poważnie rozważać karierę prze­stępcy. Z wielu powodów; po pierwsze, sprawiało mi przyjemność bycie przestępcą, po drugie, mo­tywacja finansowa — w żadnym innym zawodzie nie zarabiało się więcej przy mniejszym nakładzie pracy. Ale szczerze mówiąc, najbardziej lubiłem to uczucie wyższości, gdy udawało mi się sprawić, że reszta świata wychodziła na durniów. Ktoś może powiedzieć, że to dziecinne emocje. Być może, ale za to bardzo przy­jemne.

Musiałem zatem rozwiązać bardzo poważny problem. Jak przygotować się do zawodu złodzieja? Przestępstwo nie ogranicza się przecież do podkradania baloników. Niektóre sprawy były jasne. Chciałem pieniędzy. Pie­niędzy innych ludzi. Pieniądze są zamykane, a wiec im więcej będę wiedział o zamkach, tym łatwiej osiągnę swój cel. Wtedy po raz pierwszy w szkolnej karierze zabrałem się do nauki. Zacząłem dostawać najwyższe oceny i nauczyciele uznali, że jest jeszcze dla mnie nadzieja. Szło mi tak dobrze, że gdy wyraziłem chęć zostania ślusarzem, zgodzili się bardzo chętnie. Wszy­stkiego, co potrzebne, nauczyłem się w trzy miesiące i poprosiłem, by pozwolono mi zdawać egzamin końcowy. Odmówili.

„Tak się nie robi", powiedzieli mi. Miałem iść w tym samym ślamazarnym tempie co inni i dopiero za dwa lata i dziewięć miesięcy skończyć szkołę i stać się jednym ze zwykłych zjadaczy chleba.

To nie było zabawne. Próbowałem zmienić szkołę i do­wiedziałem się, że to niemożliwe. Ich zdaniem miałem wypisane na czole słowo „ślusarz", które miało tam pozostać na resztę mojego życia.

Zacząłem więc opuszczać lekcje i znikałem z budy na całe tygodnie. Poza wygłaszaniem surowych kazań belfrzy niewiele mogli mi zrobić, bo zjawiałem się na wszystkich egzaminach i zawsze dostawałem najwyższe stopnie. W trakcie szkolnych absencji odbywałem treningi w terenie. "Starannie planowałem swoje działania w ob­rębie miasta, tak że zadowoleni z siebie obywatele nie mieli pojęcia, że ich kantuję. Jednego dnia automat z papierosami wydał mi kilka srebrnych dolarów, na­stępnego to samo zrobił licznik na parkingu. Dzięki pracy w terenie nie tylko ćwiczyłem swoje talenty, lecz także płaciłem za edukację. Nie szkolną, rzecz jasna — prawo nakazywało mi pozostanie w szkole do ukoń­czenia siedemnastu lat — ale tę w czasie wolnym od szkoły.

Jako że nie miałem żadnego planu, jak przygotować się do życia przestępczego, studiowałem wszystkie umiejętności, jakie mogły okazać się potrzebne. Znalazłem w słowniku słowo „fałszerstwo", które zachęciło mnie do nauczenia się podstaw fotografii i druku. Ponieważ znajomość walki wręcz bardzo mi się już przydała, nie zaprzestałem trenin­gów, dopóki nie zdobyłem czarnego pasa. Nie zaniedbałem także strony technicznej obranego przeze mnie fachu. Zanim skończyłem szesnaście lat, wiedziałem wszystko, co można wiedzieć o komputerach i w tym samym czasie stałem się zręcznym technikiem mikroelektronikiem.

Same w sobie wszystkie te osiągnięcia były niezłe, ale co dalej? Nie miałem pojęcia. Wtedy właśnie zdecydowałem się dać sobie prezent z okazji dojścia do pełnoletności. Wyrok więzienia.

Szaleniec? Tak, ale chytry jak lis! Musiałem znaleźć innych przestępców, a gdzie o nich łatwiej niż w więzieniu? Trzeba przyznać, że dobrze to sobie wymyśliłem. Pójście do więzienia to jakby powrót do domu, spotkanie z moim właściwym otoczeniem. Będę słuchać i uczyć się, a kiedy uznam, że dość się już nauczyłem, wytrych ukryty w pode­szwie mojego buta pomoże mi wydostać się stamtąd. Zanosiłem się śmiechem na samą myśl o tym.

Głupim śmiechem, bo wszystko poszło zupełnie inaczej.

Ostrzyżono mi włosy, opryskano antyseptycznym ae­rozolem, wydano więzienny strój i buty — tak nie­profesjonalnie, że bez trudu upchnąłem w nich mój wytrych i zbiór monet — zdjęto mi odcisk kciuka, wzór siatkówki i zaprowadzono do celi. Tam, ku mojej radości, zobaczyłem, że mam towarzysza. Wreszcie zacznie się nauka. To był pierwszy dzień w moim przestępczym życiu.

— Dzień dobry panu — powiedziałem. — Nazywam się Jim diGriz.

Spojrzał na mnie i warknął:

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • vader.opx.pl
  • Szablon by Sliffka (© Łatwo być samemu, kiedy jest to twój własny wybór, znacznie trudniej, kiedy człowiek jest do tego zmuszony.)